Mistrzowie świata: Jim Clark - chłopak z prowincji

To historia o dwukrotnym mistrzu świata F1, talencie jakiego świat nigdy wcześniej nie widział
20.03.1113:18
Grzegorz Filiks
9244wyświetlenia

Był zupełnym przeciwieństwem kierowców swego pokolenia - cichy, nieśmiały, nieznoszący publicznych wywiadów, kochający smak wolności i natury. Przez wielu postrzegany jako symbol wyścigów, choć on sam nigdy tak o sobie nie myślał. To historia o Jamesie Clarku popularnie nazywanym Jimem lub Jimmym, dwukrotnym mistrzu świata Formuły 1, talencie jakiego świat nigdy wcześniej nie widział.

Wybór drogi życiowej



Urodził się 4 marca 1936 roku w Szkocji w rodzinie rolnika. Imię odziedziczył po ojcu, jako że był jego jedynym synem. Będąc młodym chłopcem zajmował się pasaniem owiec oraz uczęszczał do prywatnej szkoły w Edynburgu, gdzie rekreacyjnie grał w krykieta, a także był całkiem niezły w hokeja na trawie. Po raz pierwszy zetknął się ze światem wyścigów w wieku 13 lat, czytając o nim w gazetach i książkach. Jak się później okazało, za kierownicą spędził resztę swojego życia.

Rodzinny dom Clarka był skrajnie nieprzychylny motoryzacji, toteż Jim swoje pierwsze kroki w samochodzie stawiał po kryjomu, jeżdżąc pożyczonym autem wokół farmy. Jako siedemnastolatek dostał przyzwolenie na prowadzenie traktora przy okazji prac gospodarskich, wtedy też zakończył edukację i zrobił prawo jazdy. Pierwszym zakupionym przez niego samochodem był Sunbeam Talbot. W 1956 roku zaczął wykorzystywać go do udziału w lokalnych rajdach, zaś wkrótce potem przesiadł się na klubowe wyścigi - przy pomocy zamożnych przyjaciół, bez wsparcia których byłoby to raczej niemożliwe. Wygrywał większość zawodów, do których przystąpił, jednak męczyła go wzrastająca popularność i myśl o tym, że robi coś wbrew woli swojej rodziny. Mocno nakłaniany przez znajomych zaczął poważnie przykładać się do rywalizacji i już wtedy pokazał niepospolity naturalny talent, czym zaskoczył nawet samego siebie.


Jim Clark we wczesnej fazie kariery

Po przygodach z jazdą Jaguarem i Porsche, w 1958 roku wziął udział w wyścigu GT na torze Brands Hatch za kierownicą Lotusa Elite. Największym konkurentem był dla niego Colin Chapman - właściciel i szef zespołu Formuły 1. Clark minął linię mety tuż za słynnym Brytyjczykiem, dzięki czemu zrobił na nim olbrzymie wrażenie i otrzymał zaproszenie do udziału w Formule Junior jako reprezentant ekipy Lotusa. Po sukcesach w tej kategorii do F1 było mu już niedaleko i jasnym stało się, że jego debiut w grand prix to kwestia czasu.

Oko w oko z Formułą 1



Clark swoją przygodę z królową sportów motorowych rozpoczął oczywiście w stajni Lotusa, która - jak widać z perspektywy czasu - była mu po prostu przeznaczona. Wszedł do niej w połowie sezonu 1960 i został zgłoszony do Grand Prix Holandii. Tamtych zawodów nie ukończył z powodu awarii skrzyni biegów, ale prawdziwe przetarcie z realiami ryzykownego ścigania się na najwyższym poziomie poznał wyścig później - w Belgii. Obiekt w Spa często zbierał śmiertelne żniwo i nie inaczej było tym razem. Najpierw wypadek miał Chris Bristow i Clark omal nie wjechał w jego zwłoki - na bolidzie Szkota widać było nawet ślady krwi kierowcy Coopera. Kilka okrążeń później w twarz jego przyjaciela i jednocześnie zespołowego kolegi Alana Staceya wleciał ptak i również ten wypadek skończył się tragicznie. Clark potem przyznał: Jechałem przestraszony i zupełnie sztywny przez cały wyścig. Po tych wydarzeniach znienawidził obiekt w Ardenach, choć paradoksalnie triumfował na nim cztery razy z rzędu w latach 1962-1965.


Wyścig na torze Spa-Francorchamps w 1965 roku, Graham Hill na prowadzeniu przed Jimem Clarkiem

Rok później los znów mu pokazał, w jak niebezpiecznym sporcie bierze udział. W wyścigu na torze Monza zderzył się z Ferrari prowadzonym przez Wolfganga von Tripsa - Niemiec nie przeżył kolizji. Chociaż Clark nie odniósł żadnych obrażeń i nie był niczemu winien, to jednak śmierć rywala oraz czternastu kibiców doszczętnie zniszczyła jego motywację. Przed odejściem z F1 powstrzymał go szef i już bliski człowiek - Chapman, którego inżynieryjny geniusz rósł wraz z umiejętnościami swojego wielkiego podopiecznego.

Najlepsze lata



W ciągu następnych czterech lat pokazał pełnię swojego talentu, który był o wiele bogatszy od jakiegokolwiek innego kierowcy tamtego pokolenia. Wygrał 19 z 39 rozegranych w tym okresie wyścigów F1 i dwa razy został mistrzem świata. Można bez zastanowienia zapytać, dlaczego tylko dwa razy, skoro jego całkowita dominacja i niedościgniona klasa prowadzenia samochodu nie podlegała najmniejszej wątpliwości. Rzeczywiście miał wielką szansę na cztery tytuły z rzędu, lecz w sezonach 1962 oraz 1964 zawodził go bolid podczas ostatnich zawodów - decydujących o losach całych mistrzostw.


Clermont-Ferrand w 1965 roku, Jim Clark za kierownicą Lotusa 25

Lotusy tamtych lat napędzane silnikami Climaxa były wyjątkowo szybkie, ale też i niesamowicie awaryjne. Clark na szczęście niemal nigdy nie musiał wycofywać się z rywalizacji za sprawą kolizji - jeżeli nie mijał linii mety, to oczywistym było, że posłuszeństwa odmówiła mu maszyna. W roku 1966 dostał do dyspozycji o wiele mniej konkurencyjny bolid, z czym trudno było mu się pogodzić, ale przeczekał tamten sezon i powrócił do walki o mistrzostwo w kolejnym roku, choć ostatecznie nie udało mu się go zdobyć. Na pocieszenie pobił rekord ilości zwycięstw w F1, którego wcześniejszym posiadaczem był wielki Juan Manuel Fangio. Czempionat w 1968 rozpoczął mocnym uderzeniem, triumfując w Grand Prix RPA po starcie z pierwszego pola. Niestety, były to jego ostatnie zawody w najwyższej wyścigowej kategorii świata.

Utalentowany chłopak z prowincji, nieporadny w wielkim świecie



Niewątpliwie interesujący jest fakt, że jego wiedza techniczna była skromna i w tym aspekcie musiał polegać na Chapmanie, który wskazówki z jazdy podopiecznego przekazywał inżynierom tak, by były one użyteczne. Nawet gdy auto nie było dobrze ustawione, Clark potrafił zatuszować to swoimi umiejętnościami, ale z rozbrajającą szczerością przyznawał, że nie ma pojęcia, skąd bierze się ta szybkość. Jeździł tak płynnie, czysto, z taką finezją. Nigdy nie katował samochodu, pieścił go, by spisywał się tak, jak tego chce - powiedział o nim Jackie Stewart.


Colin Chapman i Jim Clark na torze Indianapolis

W bolidzie był uosobieniem spokojnej i kontrolowanej agresji. Poza nim ciągle obgryzał paznokcie i raził niezdecydowaniem, mając kłopoty na przykład z wyborem restauracji. Sport przyniósł mu bogactwo, na wyścigi przyjeżdżał Lotusem Elanem, a potem przylatywał jednopłatowcem Piperem Twin Commanche kupionym od szefa. Kiedyś wyznał swojej dziewczynie, że po zakończeniu kariery chce wrócić na farmę i założyć własną rodzinę, pozbywając się otaczającego zgiełku. Celowo przedłużał kontrakty z zespołem rok po roku, by mieć możliwość odejścia w dowolnym momencie.

Dowody bycia legendą



Szkot nie ograniczał się tylko do Formuły 1 i w międzyczasie brał udział w przeróżnych innych seriach wyścigowych, czego jednym z owoców było zdobycie tytułu w Brytyjskich Mistrzostwach Samochodów Turystycznych (BTCC) w 1964 roku. Także Ameryka bardzo dobrze zapamiętała jego nazwisko po tym, jak wygrał słynny prestiżowy wyścig Indianapolis 500. Był pierwszym zawodnikiem spoza Stanów od 45 lat, który dokonał tego wyczynu, przez co wówczas za oceanem zrobiło się o nim naprawdę głośno. Najstarsi kibice najbardziej zapamiętali jednak dwa inne jego występy.


Jim Clark za kierownicą samochodu Lotus Cortina w wyścigu BTCC w 1966 roku

Pierwszy z nich to deszczowe i mgliste Grand Prix Belgii Formuły 1 w 1963 roku. Startując z ósmego pola wyprzedził wszystkie auta z przodu, łącznie z liderem Grahamem Hillem. Po 17 okrążeniach przez tor już dosłownie przelewała się woda, a on zdublował całą stawkę z wyjątkiem Bruce'a McLarena, choć wyrobił sobie nad nim przewagę wynoszącą prawie 5 minut. Dojechał do mety oczywiście jako pierwszy. Drugi wyścig, który miał dla niego jeszcze bardziej niesamowity przebieg to Grand Prix Włoch w sezonie 1967. Ruszył do niego z pierwszej pozycji, ale przebił oponę i po przymusowym pit-stopie wrócił do rywalizacji na szesnastym miejscu. Wtedy rozpoczął pogoń za liderami, okrążenie po okrążeniu poprawiając swój najlepszy czas, aż wreszcie wyrównał rekordowy wynik z kwalifikacji. Na ostatnim kółku znalazł się tuż przed Jackiem Brabhamem i Johnem Surteesem, odzyskując tym samym prowadzenie, ale w jego bolidzie zaczęła szwankować pompa paliwowa i Clark ostatecznie finiszował jako trzeci.

Hockenheim 1968 roku




Będąc u szczytu kariery, 7 kwietnia 1968 roku poniósł śmierć w wyścigu Formuły 2 na torze Hockenheimring. Pierwotnie chciał tego dnia ścigać się w innych zawodach, ale głównie ze względu na zobowiązania kontraktowe wobec firmy oponiarskiej Firestone wybrał rywalizację w Niemczech. Wyścig ten nie miał jakiejś nadzwyczajnej rangi, lecz startowało w nim kilka sław F1. Jako ciekawostkę można dodać, że przystąpił do niego także młody Max Mosley. Impreza została podzielona na dwie rundy. Jim podczas pierwszej z nich na piątym okrążeniu wypadł z toru w miejscu, gdzie nie było band i z impetem uderzył w drzewo. Prawdopodobną przyczyną wypadku było pęknięcie tylnej opony, choć nigdy tego nie udowodniono. Kierowca doznał złamania karku oraz pęknięcia czaszki, zmarł przed przewiezieniem do szpitala.

Pamięć




Krzyż pamiątkowy na torze Hockenheim

Jego śmierć wywołała ogromne poruszenie w świecie motorsportu. Załamany Colin Chapman przyznał, że stracił najlepszego przyjaciela. Oddał mu cześć, nakazując w ciągu najbliższego miesiąca zamienić zielono-żółty znaczek w każdym nowo produkowanym Lotusie na czarny. Ojciec Clarka powiedział później Danowi Gurneyowi, że był on jedynym kierowcą, którego jego syn się kiedykolwiek obawiał. Do dziś ludność Hockenheim pamięta o Szkocie, ale z powodu przebudowy toru miejsce jego wypadku jest obecnie zalesione i oznaczone tylko małym krzyżem z wyrytą datą śmierci. On sam zaś został pochowany w rodzinnych stronach.

Niedokończone życie



Za kierownicą spędził 15 lat, w ciągu których wygrał niezliczoną ilość wyścigów. Siedem pełnych sezonów ścigał się w Formule 1 i to wystarczyło mu, by stać się ówczesnym rekordzistą pod względem odniesionych zwycięstw (25) i zdobytych pole position (33). Dokonał tego w zaledwie 72 startach. Ile jeszcze triumfów i mistrzowskich tytułów zapisałby na swoje konto, gdyby nie śmiertelny wypadek? Tego nigdy się nie dowiemy.



Źródła: grandprix.com, f1.com, en.wikipedia.org

KOMENTARZE

10
jpslotus72
24.03.2011 10:55
@Witekb To jeszcze nic - oglądałem niedawno Monaco 1970 - w czasie wyścigu fotoreporterzy i jacyś gapie chodzili po chodnikach w czasie wyścigu - 2 metry od pędzących bolidów, od których dzielił ich jedynie normalny krawężnik... Kręciłem tylko z niedowierzaniem głową - to były naprawdę zwariowane czasy. A Clark to był po prostu Clark - nie mam nic do dodania. Gdybym nosił kapelusz, to mógłbym przynajmniej go w tej chwili zdjąć - bo słów [jak rzadko kiedy :)] mi brakuje (dlatego tak późno dodaję ten komentarz).
Nitz
20.03.2011 10:24
wiwlakow, powiesz coś więcej odnośnie Twojego autografu? Jak go zdobyłeś?
Adakar
20.03.2011 08:29
Dobry tekst, a swoją drogą, D.Hill sporo lat później ponownie udowodnił że prawdziwy talent nie do końca potrzebuje "szlifowania" od 4 roku życia. Podobnie jak Clark.
fernandof1
20.03.2011 05:52
Fajny Artykuł tylko szkoda że on nie pojawił się gdy była największa nuda czyli Grudzień Styczeń ale artykuł extra Według mnie on mógł by mieć spokojnie 7 tytułów ale stało się jak stało
wiwlakow
20.03.2011 03:32
Mój ulubiony mistrz świata... Mam nawet twój autograf mistrzu!!!
Witekb
20.03.2011 02:38
Fajnie stali ci reporterzy w Belgii w 65. Żadnych barierek ,płotów :)
Nitz
20.03.2011 02:25
Kiedyś to były złote czasy ;]
Arya
20.03.2011 12:50
Tak sobie myślę, że to piękne, że kiedyś w F1 kimś mógł zostać nieśmiały syn rolnika, który pierwszy raz zetknął się ze ściganiem mając 13 lat... Teraz w F1 są wielkie pieniądze, sponsorzy, przebojowość, kierowcy w zasadzie mają szczęście, że dostają taką szansę, bo zaczyna się jeździć będąc zupełnym dzieckiem, niemogącym decydować o sobie. Do tego to droga sprawa, z małą szansą powodzenia, nawet już w samej F1 talent może odpaść przez brak sponsorów - patrz Hulkenberg... Ale cóż taki znak czasów, mamy ich zalety, ale też i wady...
akkim
20.03.2011 12:38
Jak mbg nie traktuję Jimmiego jak Boga, ale to w F1 historia i zacna osoba, przeciwieństwo obecnego w stawce "bohatera", który, co to skromność nie wie ni cholera.
mbg
20.03.2011 12:23
W końcu artykuł u Jimmym. Dzięki redakcjo. wiem że mogę się komuś narazić, ale Jim to wg mnie najlepszy kierowca jaki kiedykolwiek jeździł po naszej planecie.